Najwymowniejszy ślad miłości
O tym, że przekleństwem było umrzeć na drzewie krzyża, mówiło już pierwsze Przymierze. I w przekleństwie Chrystus okazał się wiernym miłości. I w ciemnościach ukazał światło. I w zniechęceniu objawił zapał do spełnienia w całkowitym posłuszeństwie miłości Ojca. Zostawił ślady. Są już ślady Jego obecności. Są już ślady Jego nieodwołalnej miłości do nas. Najwymowniejszym śladem jest krzyż.
Panie, w darze Twojego słowa, sianego obficie, pozwól nam rozpoznawać Ciebie. Panie, chcesz nas prowadzić, pouczać, uświęcać, oczyszczać, napełniać mądrością, pozwalającą osiągnąć życie bez końca.
Kto się uniży, ten powróci do życia. Rzeczywiście, prowokacyjne stwierdzenie. Uniżać się, żeby wrócić do życia… Przecież żyje się wtedy, jak się wozi, dumnie chodzi z podniesioną głową, jak się układa życie w sposób, który wydaje się nam dogodny… Bóg wybiera inny sposób – uniżenie. Wybiera go dlatego, że tylko pokora potrafi skutecznie dostarczyć do serca miłość. Tylko pokora może zwrócić uwagę, że miłość jest prawdziwa. Jezus obmywający nogi uczniom szokuje. Piotr nie chce, boi się takiej bliskości.
W naszych sercach jest dużo obaw o to, że miłość może być aż tak dalece posunięta, że się uniża, że będzie mi nogi myła, że zajmie się moimi brudami, że będzie przy mnie dotąd, aż stanę się czysty, aż będę potrafił z całym przekonaniem powiedzieć: Tak, zgadzam się, kochaj!
Bóg do tego stopnia zbliża się do człowieka, że nawet – jak zauważa Jan Paweł II – usprawiedliwia się z tego, co przeszkadza człowiekowi uwierzyć w Jego miłość. Bóg się usprawiedliwia… Bóg – jak mówią teologowie – spowiada się człowiekowi w swoim Synu. Aż tak dalece Jezus uniża samego siebie. Przyjmuje postać sługi. Staje się podobny do nas we wszystkim, oprócz grzechu – grzech przyjmuje na siebie, ale grzechu nie popełnia. Św. Paweł mówi, że Bóg grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu.
O tym, że przekleństwem było umrzeć na drzewie krzyża, mówiło już pierwsze Przymierze. I w przekleństwie Chrystus okazał się wiernym miłości. I w ciemnościach ukazał światło. I w zniechęceniu objawił zapał do spełnienia w całkowitym posłuszeństwie miłości Ojca. Zostawił ślady. Są już ślady Jego obecności. Są już ślady Jego nieodwołalnej miłości do nas. Najwymowniejszym śladem jest krzyż.
Tak, jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni i każdy z ukąszonych Izraelitów, którzy przez niewiarę pozwolili, aby jad dostał się do ich serc, spojrzał na węża wywyższonego na pustyni i odzyskiwał zdrowie, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto spojrzy na Niego z wiarą, o którą ma zabiegać również przez modlitwę i wołanie, bo wiara jest łaską, będzie miał życie wieczne.
Taka jest wersja spojrzenia na ten dziwny świat, naznaczony często cierpieniem, niezrozumieniem, którą przedstawia Bóg, bo On świat kocha. On kocha się w życiu. Jemu miłość nie przechodzi. Ukazuje tę miłość w sposób szokujący, a nawet – jak mówi Papież Jan Paweł II – prowokujący. Bóg nas sprowokował do miłości, która przekroczyła wszelkie możliwe granice.
Czy było potrzebne dla zbawienia człowieka – pyta Jan Paweł II w książce „Przekroczyć próg nadziei” – żeby Bóg oddał swojego Syna na śmierć krzyżową? Na tle tego, co teraz mówimy, wypada zapytać, czy mogło być inaczej? Czy Bóg mógł niejako usprawiedliwić siebie samego wobec dziejów człowieka – tak głęboko naładowanych cierpieniem – inaczej, aniżeli stawiając w centrum tych dziejów właśnie krzyż Chrystusa? Oczywiście, można by odpowiedzieć, że Bóg nie potrzebuje usprawiedliwiać się wobec człowieka. Wystarczy, że jest wszechmocny. Ale Bóg, oprócz tego, że jest Wszechmocą, jest równocześnie Mądrością i który jest – powtórzmy raz jeszcze – Miłością, pragnie niejako usprawiedliwić się wobec dziejów człowieka.
Bóg pragnie usprawiedliwić się wobec skandalu, jakim jest cierpienie, ludzka niewiara, przyjmując ją na siebie. Bóg posunął się aż dotąd.
Tak Bóg staje przed nami. Taki Bóg otwiera przed nami swoje Serce. Taki Bóg może – jak zauważa Jan Paweł II – budzić przerażenie swoją bliskością. Nieraz doświadczamy, jak ktoś zwracając się do nas, mówi o bardzo osobistych sprawach, czasem tak głębokich i intymnych doświadczeniach, że aż czujemy się zażenowani. Niekiedy wypływa to z okrutnych okoliczności życia i doświadczeń, które sprawiły, że człowiek przed kimkolwiek chce otworzyć serce. W takich sytuacjach otwarcie drugiego człowieka może bardzo krępować. A Bóg? Czy nie krępuje wrażliwych serc, kiedy obnaża się w swoim Synu aż tak, że na Jego policzek można albo napluć, albo się do niego przytulić? Można wyśmiać to, co działo się na krzyżu, krzycząc: Jeśli jesteś Synem Bożym, to rozwiąż sobie problemy…, bądź klęknąć i adorować.
Czy Bóg nie krępuje? Czy Bóg nie prowokuje do tego, żeby uniżyć własne serce, żeby pokornie wsłuchać się w rytm bicia Jego Serca, by odkryć tam potęgę miłości, która zwycięża nie przemocą? – Schowaj swój miecz, Piotrze. Myślisz, że gdybym poprosił Ojca, to bym nie dostał całego zastępu aniołów? Nie tędy droga. Pokorna miłość... Tak pokorna, że nawet kiedy zostaje odrzucona, to tak naprawdę staje się jeszcze bliższa.
Cantalamessa mówi, że Bóg w Chrystusie zbliżający się do człowieka, wręcz nie może się doczekać, kiedy człowiek będzie myślał, że odniósł zwycięstwo. Bóg dokonał zwycięstwa na krzyżu, by objawiać zmartwychwstanie, by pokazać, że ludzkie nie wcale Go nie zniechęci, ale jeszcze bardziej zdopinguje do tego, by kochać głębiej. Tylko miłość może zbawić – nie przymus, nie rozkaz, ale miłość. Miłość mi wszystko wyjaśniła...
Papież Jan Paweł II, tak dalece świadczący o miłości w chwilach, kiedy wracał do Domu Ojca, rzeczywiście się uniżył, pozwolił zmiażdżyć się przez cierpienie, ale tak naprawdę on zamęczył cierpienie miłością. Przecież śmierć przy tak potężnej dawce miłości nawet nie pisnęła, ale się skompromitowała. Gdzie jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Co ty możesz od momentu, kiedy Jezus przyjął na siebie nawet śmierć i pokonał ją zmartwychwstając?
Bóg – mówi Jan Paweł II – jest zawsze po stronie cierpiących. Jego wszechmoc objawia się właśnie w tym, że dobrowolnie przyjął cierpienie. Mógł nie przyjąć. Mógł okazać swoją wszechmoc nawet w momencie ukrzyżowania. Przecież Mu to proponowano: „Zstąp z krzyża, a uwierzymy Ci”. Nie przyjął tej propozycji. To, że pozostał do końca na krzyżu, to, że na tym krzyżu mógł powiedzieć do Boga tak, jak wszyscy cierpiący: „Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” – właśnie to pozostało w dziejach człowieka jako najsilniejszy argument. Gdyby zabrakło tego konania na krzyżu, prawda, że Bóg jest miłością, zawisłaby w jakiejś próżni.
Tak uczy Papież. Miłość byłaby bezużyteczna, gdyby nie było donośnego wołania: Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Bylibyśmy godni politowania, gdyby Bóg był kibicem przyglądającym się rozgrywkom z cierpieniem Jego ukochanych stworzeń.
Tak! Bóg jest Miłością – mówi Papież – i po to właśnie dał Syna swego, aby Go jako miłość objawił do końca. Chrystus jest Tym, który „do końca […] umiłował”. „Do końca”, to znaczy do ostatniego tchnienia. „Do końca”, to znaczy przyjmując wszystkie konsekwencje ludzkiego grzechu, biorąc je na siebie. Dokładnie tak, jak powiedział prorok Izajasz: „On się obarczył naszym cierpieniem […]. Wszyscy pobłądzili jak owce, każdy z nas się obrócił ku własnej drodze, a Pan zwalił na Niego winy nas wszystkich”. Mąż boleści, jakim jest Chrystus – kontynuuje Papież – jest objawieniem tej miłości, która „wszystko przetrzyma”, tej miłości, „która jest największa”, którą Bóg nie tylko jest – jest to cudowna prawda, którą Papież nazywa – ale także „którą rozlewa w naszych sercach poprzez Ducha Świętego”. I ostatecznie wobec Ukrzyżowanego bierze w nas samych górę ten człowiek, który jest uczestnikiem Odkupienia, nad człowiekiem, który jest zagorzałym sędzią Bożych wyroków w jego własnym życiu i w życiu ludzkości.
Z tą samą miłością, z jaką Bóg Ojciec posłał na świat swojego Syna, spogląda teraz na nas. To jest ta sama miłość – czyli ta, która wszystko przetrzyma. Bóg rozlewa w naszych sercach w darze słowa, nad którym się pochylamy, tę samą miłość. Po co? – By nas nią uzdrawiać w spojrzeniu na Boga, świat i własne życie. Byśmy uczyli się kochać nasze życie takie, jakie ono w tej chwili jest – może ukrzyżowane cierpieniem, może skatowane zranieniami przez najbliższych, może nie takim domem, jaki bym chciał, może nie taką pracą, nie takim małżeństwem, nie takimi dziećmi, rodzicami… Tak Bóg ukochał to życie, że dał swojego Syna Jednorodzonego – dokładniejsze tłumaczenie mówi: Jednego jedynego – aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne.
Ile czasu potrzebujemy, żeby odkryć takiego Boga? Jakich sposobów Bóg jeszcze użyje, żeby nasze serce stało się wrażliwsze? – Niewola babilońska to siedemdziesiąt lat, jak zapowiadał prorok. Czas naszych dni – to lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni; a większość z nich – to trud i marność, bo szybko mijają, my zaś odlatujemy.
Ile by nie potrzeba lat, droga siostro i drogi bracie, tyle Bóg poświęci, aby przekonywać cię do miłości większej od przegranego życia – tak przegranego, jak Chrystusowe życie na krzyżu. Ile będzie potrzeba jeszcze starań i zabiegów, aby pokornie pukać do serca każdego z nas, tyle Bóg ich podejmie.
Straszna to wiadomość dla naszego egoizmu. Egoizm, słysząc takie rzeczy, albo będzie umierał, albo będzie się panoszył.
Św. Paweł przyznaje się do trudności w życiu – a przecież był potężny Duchem. W siódmym rozdziale Listu do Rzymian bardzo mocno przekonuje adresatów, że siebie samego nie rozumie. Pochwala dobro, widzi je, a wybiera zło. Taki ktoś, jak Paweł, staje przed nami i przyznaje się do tej prawdy. Do jakiej prawdy zatem my się przyznamy przed Bogiem? Że już jesteśmy gotowi? Że nie potrzebujemy nieustannej cierpliwości Boga, Jego kształcenia, zabiegów, przypominania, codziennego ciosania poprzez słowo, przez proroków? Czy my nie potrzebujemy modlitw o to, żeby ktoś nam nieustannie mówił, że Bóg kocha miłością nieodwołalną, że nie potępia, nawet gdy odczuwam smak potępienia, kiedy potępienie wydaje się być jedynym wytłumaczeniem śmierci Jezusa na krzyżu, bo przecież przekleństwem jest, jeżeli ktoś był powieszony na krzyżu…
Nawet kiedy czujesz się w swoim życiu potępiony i przegrany, Bóg mówi do ciebie: Jeszcze jest czas. – Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?
Usiłujcie wchodzić w objęcia, w ramiona Ojca przez ciasną bramę, przez ciasne drzwi, przez ciasnotę własnego egoizmu. Usiłujcie, to znaczy, wytężajcie te siły, które w was są, całą energię waszego życia, żeby On mógł mieć was przy sobie.
Razem ze św. Pawłem, przyznającym się do prawdy o swojej bezsilności, wołamy: Chwała niech będzie Bogu za to, że daje Syna – Jezusa – który wyprowadza mnie z biedy i obiecuje, że zmartwychwstanę, to znaczy, dojdę jakoś do tego, że moja dusza i ciało będą zjednoczone. Już nie będę chciał czego innego i wybierał co innego. Już nie będzie tak, że rozum będzie wiedział, a serce pozostanie gdzieś daleko, ale dojdę do zjednoczenia.
Teraz zaś – mówi Paweł – już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystusem. Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie.
Z drżeniem Bóg mówi o tak osobistych sprawach w podejściu do człowieka. Z podobnym drżeniem dziewczyna, narzeczona, wyraża zgodę na prośbę o wspólne życie na resztę dni – pełna obaw i nadziei.
Kto choć raz stanął wobec drżenia swojego serca, ma możliwość odkryć, co dzieje się w Sercu Boga, który tak wiele i tak często mówi o swojej miłości i który bierze pod uwagę również i to, że może ona zostać wzgardzona i odrzucona. On nie wycofa się z kochania nas dalej.
Drogie siostry i drodzy bracia, miłość Jezusa się nie kończy. Może się zmieniać sposób, w jaki będzie ją wyrażał. Wracamy do naszych obowiązków. Jeżeli ktoś odkrywa, że w tych obowiązkach nie do końca najlepiej się czuje, to znaczy, że chce nieba. Jeżeli ktoś z tym odkryciem nie spocznie na laurach, ale tym bardziej będzie zabiegał o to, żeby jakoś dojść do nieba, to znaczy, że słowo głoszone przez Pana otwiera jego serce na bliskość Boga.
Tak Bóg umiłował świat, że dał swojego Syna Jednorodzonego; każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne.
Zabiegajmy o własne zbawienie z takim drżeniem i bojaźnią, żeby ci, którzy nie słyszą muzyki miłości Boga, mogli, patrząc na nas, choć przez chwilę zastanowić się i zapytać: Może i dla mnie znajdzie się jeszcze miejsce?
Panie Jezu, dziękując za Twe słowo, zawierzamy się Twojej miłości, cokolwiek nas jeszcze czeka.
Pozdrawiam w Panu – ks. Leszek Starczewski.