Wezwani do przemyśleń
Mdr 9,13-18b; Ps 90; Flm 9b-10.12-17
Jezus mówi: Jeżeli siadacie do obliczania wydatków przy budowie, to tak samo podejmujcie refleksję w kroczeniu za Mną, w zabieganiu o żywą relację ze Mną każdego dnia. Obliczcie, ile macie sił, ile ufności pokładacie w sobie, a ile we Mnie. Jeżeli człowiek przejmie się tym słowem, to nagle odkryje, że jest wezwany każdego dnia, każdego ranka i wieczora do wygospodarowania czasu, by usiąść i obliczyć, ile potrzebuje modlitwy na to, żeby zmierzyć się z życiem. Pewien zespół śpiewa: Budzę się rano i rozpoczynam nowy dzień reszty mojego życia. Jesteśmy wezwani do przemyśleń modlitewnych, do refleksji czy ja dzisiaj potrafię zmierzyć się z tym dniem, z ludźmi, stresami, szefem, podwładnym, z sąsiadem, z moimi wspomnieniami?... Ile czasu powinienem poświęcić na modlitwę, na doładowanie się? Wieczorem prowadzę inne obliczenia: jak wykorzystałem ten czas? Na ile zbliżyłem się do Boga i innym w tym pomogłem, a na ile oddaliłem się od Boga i innych do tego skłoniłem? Jesteśmy wezwani do roztropności, przemyśleń i refleksji.
Z pewnością przynajmniej jeden raz mieliśmy okazję być w takiej sytuacji, kiedy przyszło nam zmierzyć się w dyskusji z kimś, kto uparcie trwał przy własnych poglądach i swojej wersji wydarzeń. Być może niejednokrotnie mieliśmy w związku z tym poważny dylemat, czy rozmawiać dalej z kimś, kto wie swoje, uporczywie trwa przy tym, co wyznaje, czy też machnąć ręką i zrezygnować z rozmowy. Na pewno rozmawialiśmy z kimś, kto jest w ogromnych emocjach i na pewno też stała się udziałem naszego serca, umysłu trudność przekonania do czegoś kogoś takiego. W emocjach, które nie pozwolą sobie nawet oczywistych prawd przedstawić, jest to wręcz niemożliwe.
Jeżeli mieliśmy kiedyś takie doświadczenia, to wsłuchując się w dzisiejsze słowa Ewangelii, możemy odkryć, z jaką trudnością stara się zmierzyć Jezus, który zauważa, że wokół Niego jest coraz więcej ludzi z różnymi nastawieniami. On nie wykorzystuje faktu, że ludzi idą za Nim, do tego, by stać się idolem tłumu, kimś, komu będzie biło się brawo. Raczej przedstawia warunki dalszego chodzenia za Nim, warunki bycia Jego uczniem. Mierzy się z ludzkimi przyzwyczajeniami, skłonnościami, z utartymi schematami. Podejmuje niebywałe ryzyko.
Wśród tłumu są osoby, które widziały uzdrowienia, doświadczyły cudu, czegoś niesamowitego, przeżyły euforię. Idą za Nim z tego powodu. Są osoby postrzegające w Jezusie świetnego dyskutanta – faryzeusze Go atakują, a On odpiera zarzuty, zamyka im usta, budząc jeszcze większe emocje, bo faryzeusze trwają w swoich przekonaniach, nie znajdują kontrofensywy, planują zemstę. Idą za Chrystusem także ludzie, którzy widzieli Jego fiasko w rodzinnej miejscowości. Kiedy nauczał w Nazarecie, został wyrzucony, ludzie chcieli Go zrzucić ze skały, bo tam też podjął próbę rozprawienia się z przyzwyczajeniami. Idą osoby, które po prostu tak już dostały od życia, że jedyne światełko, jakie zapaliło się w tej chwili, to właśnie to, co robi, co mówi Jezus. Idą też ludzie mający jeden cel: śledzić Jezusa. Widzimy więc, że chodzą za Nim różne osoby, tak jak różne osoby są w kościołach, w których sprawuje się świętą Eucharystię. Tak jak różni są księża, biskupi, lekarze, babcie, dziadkowie...
Do nas wszystkich, dzięki działaniu Ducha Świętego, który przenosi nas w tę sytuację, Chrystus kieruje bardzo mądre i ważne, a jednocześnie niezwykle radykalne pouczenie. Kreśli przed nami warunki chodzenia za Nim.
To duże ryzyko, bo przyzwyczajenia często stanowią dla nas prawie świętość, wręcz bóstwo. To, co ja wiem, jest święte. Co mi może powiedzieć ktoś drugi? Przecież ja mam takie doświadczenia, przy których ten drugi po prostu jest chłystkiem. Co mi może powiedzieć jakiś ksiądz? Co mi może powiedzieć starsza babcia, dziadziuś?... – To są przyzwyczajenia, z którymi Chrystus chce się zmierzyć i się mierzy. Mówi: Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem.
Jaki szok musiało wywołać to słowo wśród słuchaczy... Przecież znają Jezusa jako pełnego miłości. Zawsze wzywa do tego, by się szanować, kochać, troszczyć się o siebie, a tu mówi o nienawiści...
Rzeczywiście, to szokujące słowo. Ale gdy weźmie się głębię tego, co kryje się w tych słowach, to absolutnie nie odkryjemy tutaj wezwania do uczucia nienawiści do drugiego człowieka.
Jezus mówi o uporządkowaniu relacji z Nim i z innymi ludźmi. Owszem, nienawidzić w języku biblijnym – przynajmniej w scenie, którą mamy przed sobą – znaczy tyle, co mniej kochać.
Jeśli ktoś nie kocha mniej swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem.
To już może bardziej do nas trafić. Ale nie uciekajmy przed słowem nienawiść w ustach Jezusa, czy autorów natchnionych, bo w Biblii oznacza ono wstręt do tego wszystkiego, co nas odciąga od żywej relacji z Bogiem. Do tego wzywa nas Chrystus. Tym, kto może nas odciągnąć od żywej relacji z Bogiem – co jest najboleśniejsze według nauki Jezusa – może być nawet ktoś bliski, najbliższy. Możemy być tak zapatrzeni w córkę, syna, w rodziców, że Pan Bóg będzie się liczył o tyle, o ile podpisze się pod naszym zapatrzeniem, pod naszym przywiązaniem. Możemy być tak zafascynowani swoimi talentami, doświadczeniami, osiągnięciami, sukcesami albo tak bardzo pochłonięci porażkami, zranieniami, utyskiwaniem i marudzeniem nad sobą, że nie będziemy widzieć żywego Boga.
Jezus jednoznacznie mówi: To musi zejść na dalszy plan wobec Mnie. Bóg jest tylko jeden. Nasze sprawy nie są bóstwem, któremu mamy składać hołd. Dzisiaj często ulegamy pośpiechowi – właściwie jest to bóstwo numer jeden – nie mam czasu i składamy hołd, kiwamy się nad tym stwierdzeniem, oddajemy mu pokłon. Nie mam czasu, więc... Panie Boże, później...
Jezus wypowiada wobec idącego za Nim tłumu mocne słowa. Jednoznacznie określa, nie wycofuje się z tego: Jeśli ktoś chce być uczniem, wszelkie sprawy liczą się o tyle, o ile prowadzą do Boga. Jeśli do Niego nie prowadzą, powinny się znaleźć na dalszych pozycjach.
Dodaje jeszcze bardzo ważną rzecz, wywołującą pewnie większy wstrząs w słuchaczach mających świadomość, co oznacza słowo krzyż. Jezus mówi: Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem.
W tamtych warunkach krzyż to najohydniejsza ze wszystkich kar, jaka mogła spotkać człowieka. Tak karano przestępców najwyższych notowań. Dzisiaj na krzyż posłalibyśmy pewnie pedofilów, gwałcicieli.
Tak w ustach Jezusa brzmi słowo krzyż. Jezus mówi: Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem. Kto nie bierze tego, co w nim najohydniejsze, najbardziej podłe, kto nie znosi trudów życia, nie bierze ich dzień za dniem i nie kroczy za Jezusem, nie może być Jego uczniem. Owszem, może sobie iść, ale Jego uczniem nie będzie. Jeden poeta zauważył, że każdy człowiek ma krzyż, ale nie każdy ma na nim Chrystusa.
Wezwanie do wzięcia krzyża z pewnością wywołuje olbrzymi wstrząs, ale Chrystus nie ucieka przed nim, bo chce, aby Jego wyznawcy po pierwsze w pełni zaangażowali się w życie, traktowali każdy dzień jako niepowtarzalny dar. Żeby nie przyzwyczajali się do życia, tylko traktowali je jak cud. Oto znowu otwieram rano oczy. Co Bóg chce mi dzisiaj powiedzieć?... Jezus pragnie ochronić swych wyznawców przez połowicznością. Pragnie, aby się w pełni zaangażowali w życie.
Po drugie Jezus chce, żeby Jego uczniowie żyli w realiach, a nie w wyobrażeniach o Bogu, o drugim człowieku, o życiu, nie w oczekiwaniach, rozczarowaniach. Realia są twarde. Jezus takie realia życia miał.
Po trzecie – co zaraz zostanie zilustrowane w dwóch przypowieściach – Jezus pragnie, aby Jego wyznawcy byli odważni i roztropni, aby mieli czas na refleksję, przemyślenia i odwagę kroczenia za Nim.
Kreśli przed nami te wezwania do trzech postaw w dwóch przypowieściach. Pierwsza opowiada o człowieku, który chce zbudować wieżę. Takie wieże budowano w winnicach. Służyły do obserwacji, czy nie nadchodzi jakiś dziki zwierz, ewentualnie złodziej. Chroniły winnicę, żeby mogła prosperować.
Jezus mówi: Zobaczcie, ile macie sprytu. Nawet przed budową takiej wieży zaczynacie obliczać, czy starczy wam funduszy, by ją ukończyć. Potraficie zabiegać o swoje sprawy. On nie ma nam tego za złe. Mówiąc to, nie chce nam zrobić sceny. Raczej stwierdza: Zobaczcie, ile macie sprytu w załatwianiu własnych spraw. Ileż to człowiek potrafi się nachodzić, żeby coś wychodzić. Jak wtedy uruchamia się jego inwencja twórcza...
Jezus mówi: Jeżeli siadacie do obliczania wydatków przy budowie, to tak samo podejmujcie refleksję w kroczeniu za Mną, w zabieganiu o żywą relację ze Mną każdego dnia. Obliczcie, ile macie sił, ile ufności pokładacie w sobie, a ile we Mnie.
Jeżeli człowiek przejmie się tym słowem, to nagle odkryje, że jest wezwany każdego dnia, każdego ranka i wieczora do wygospodarowania czasu, by usiąść i obliczyć, ile potrzebuje modlitwy na to, żeby zmierzyć się z życiem. Pewien zespół śpiewa: Budzę się rano i rozpoczynam nowy dzień reszty mojego życia.
Jesteśmy wezwani do przemyśleń modlitewnych, do refleksji czy ja dzisiaj potrafię zmierzyć się z tym dniem, z ludźmi, stresami, szefem, podwładnym, z sąsiadem, z moimi wspomnieniami?... Ile czasu powinienem poświęcić na modlitwę, na doładowanie się? Wieczorem prowadzę inne obliczenia: jak wykorzystałem ten czas? Na ile zbliżyłem się do Boga i innym w tym pomogłem, a na ile oddaliłem się od Boga i innych do tego skłoniłem?
Jesteśmy wezwani do roztropności, przemyśleń i refleksji.
W drugiej przypowieści Jezus mówi: Który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy da radę? Często chcielibyśmy o własnych siłach zmierzyć się z jakimś przeciwnikiem, ze swoją słabością. Postanawiamy tysiąc razy poprawę i tysiąc razy upadamy na nowo. Często dzieje się tak przez to, że w sobie pokładamy siłę. Teraz to już będzie dobrze... Jezus nie mówi, żeby się nastawić, że będzie dobrze. On chce, abyśmy realnie podeszli do swoich możliwości. To, co się uda, to się uda. Ale także upadnę. Mam wracać.
Wezwania nakreślone przez Chrystusa przed Jego potencjalnymi uczniami – bo to jeszcze nie są uczniowie – wymagają myślenia. Trzeba ich wysłuchać, wygospodarować czas, by do tego słowa się odnieść, ale to nie wszystko. Musi się pojawić refleksja nad tym słowem. Trzeba sobie postawić pytania: Na ile uwzględniam w moim życiu żywego Boga?
Na ile traktuję Go jako starszego Pana, który niedosłyszy, siedzi na tronie i czeka, żeby Mu się ktoś kłaniał i wypowiadał bezmyślnie nieraz jakieś słowa?
Na ile uwzględniam, że On chce mi pomagać w życiu, dodawać sił do tego, co życiem się nazywa i co łatwe nie jest?
Na ile uważam, że każdy dzień jest jakimś odegraniem się Pana Boga na mnie?
Jakie są obliczenia?
Ile mam żywej wiary w Boga, ile ufności w Nim pokładam? Dzisiaj wiara okazjonalna, obrzędowa, już nie wystarczy. To za mało. Potrzebna jest wiara żywa, którą obrzędy wyrażają.
Ile jest tej żywej ufności, a gdzie jej nie ma?
Jeśli braknie obliczeń, to – z pewnością doświadczyliśmy tego, bo przecież jesteśmy słabymi ludźmi – przyjdzie taki moment, że gdzieś w połowie zachwytu Bogiem, modlitwą, wyczerpiemy się, bo to my zaplanowaliśmy, kiedy Pan Bóg powinien nam odpowiedzieć. Nie odpowiedział, to ja przepraszam... Jak zauważa jeden z komentatorów, Alessandro Pronzato, praca przerwana w połowie, to nie jest pół pracy – to jest fiasko.
Połowiczność, przed którą ostrzega w tych dwóch przypowieściach Chrystus, jest dla nas wielkim zagrożeniem. Jak na pół uczestniczymy we Mszy Świętej, czyli trochę słuchamy, trochę nie, z tym się zgadzamy, z tym nie, to już widzieliśmy..., to rzeczywiście niewiele się zmienia, wręcz ponosimy fiasko.
Wspomniany komentator – Pronzato – cytuje bohatera powieści Grek Zorba, który mówi: Wszystko rodzi się z faktu, że robimy rzeczy połowicznie, że mówimy połowicznie, że jesteśmy dobrzy połowicznie. To dlatego świat jest w takich tarapatach. Do licha, róbcie rzeczy porządnie! Dobrze uderzcie w każdy gwóźdź, a wygracie. Bóg znacznie bardziej nienawidzi pół-diabła, niż arcydiabła.
Otrzymujemy dziś bardzo mocne wezwanie do przemyśleń nad naszym kontaktem z Bogiem, nad naszą modlitwą, uczestnictwem we Mszy Świętej, nad naszą relacją z Panem, nad byciem mamą, córką, księdzem, dziadkiem, babcią...
Te pouczenia zmierzają do podania bardzo jednoznacznej wskazówki: Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem. Przecież można zakochać się w substancji chemicznej – w alkoholu – w pieniądzach. Ale to miłość nieszczęśliwa, bez wzajemności. Rzeczy nie odwzajemniają relacji osobowych.
Jeżeli człowiek przywiązuje się do jakichś rzeczy przysłaniających mu Boga, interwencja Pana jest natychmiastowa.
Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem.
Na koniec jeszcze jedna prawda. Gdybyśmy tylko na tym skończyli, to rzeczywiście należałoby podpisać kapitulację, udać się do najbliższej kancelarii parafialnej i poprosić o skreślenie z listy wyznawców Chrystusa. Nie mogę być chrześcijaninem, katolikiem, bo po prostu nie dam rady. To jest prawda. Nie dam rady sam. Dlatego mam iść za Jezusem. Dlatego mam uczyć się i przyjąć dziś do swojego serca, swojego umysłu, Jezusowe wezwanie do kroczenia za Nim dzień za dniem. Bycie uczniem Jezusa to jest cel. Mamy się stawać uczniami Jezusa dzień za dniem. Nie raz na jakiś czas. To jest proces. Codziennie trzeba mierzyć się z przyzwyczajeniami, z wyobrażeniami o ludziach, o Bogu. Rozprawiać się z nimi tak, jak Chrystus. Ażeby to nastąpiło, niezbędna jest pomoc samego Pana. Dlatego autor Księgi Mądrości mówi w pierwszych wersetach dziewiątego rozdziału, z którego dzisiaj fragment słyszeliśmy: Dajże mi Mądrość, Boże.
Nieśmiałe są myśli śmiertelników i przewidywania nasze zawodne, bo śmiertelne ciało przygniata duszę i ziemski przybytek obciąża lotny umysł. Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką – to nie tylko przywara osób starszych, które szukają, co gdzieś położyły, młodym też się to zdarza :) – a któż wyśledzi to, co jest na niebie? Któż poznał twój zamysł, gdybyś nie dał Mądrości, nie zesłał z wysoka Świętego Ducha swego?
Wołanie o działanie Ducha Świętego, wołanie o Mądrość z nieba, to nie jednorazowa prośba, którą powinniśmy zanosić od czasu do czasu. Czyńmy to dzień za dniem. Młody Karol Wojtyła usłyszał kiedyś od ojca na pielgrzymce do Kalwarii Zebrzydowskiej: Synu, módl się codziennie o Ducha Świętego, a będziesz mądrym człowiekiem. Codziennie módl się o Ducha Świętego, o mądrość.
Naucz nas liczyć dni nasze – mówi psalmista – byśmy zdobyli mądrość serca. Naucz mnie, Panie, liczyć moje dni, które tak szybko mijają, bym mądrze wykorzystywał każdy dzień, ucząc się życia od Ciebie. Daj mi, Panie, odwagę rozprawienia się z moimi przyzwyczajeniami, kaprysami, fochami, które przeszkadzają mi spotkać Cię żywego. Nade wszystko, uderz, Jezu, bez odwłoki w moje twarde serce, w miejsce, w którym zbudowałem sobie ołtarzyk, że to są moje święte przekonania i nikt mi tego nie ruszy. Daj, Panie, abym codziennie dźwigał krzyż, podejmował trud, pamiętając, że idę do zwycięstwa, bo Ty zwyciężyłeś i kto z Tobą trzyma, wszystko przetrzyma.
Pozdrawiam w Panu –
ks. Leszek Starczewski